What'd I Miss, czyli wracam (?)


Długo mnie tutaj nie było. I pewnie już bym nie wróciła, gdyby nie fakt, że ogólnokrajowa kwarantanna zamknęła mnie w domu. A skoro już i tak siedzę przed komputerem, to mogę równie dobrze napisać mały update na temat mojego muzyczno-teatralnego życia. Wciąż jestem leniwa, więc będzie dosyć luźno – ale przynajmniej będzie. A więc – co się zmieniło od mojego ostatniego porządnego posta?

1. Obejrzałam Aidę. 

W grudniu. I od tego czasu nie mogłam się zabrać, żeby napisać jej recenzję. Dlatego napiszę ją teraz, krótko i zwięźle.

Aida nie rozczarowała mnie tylko dlatego, że nie spodziewałam się po niej wiele. Piosenki z tego musicalu słyszałam wcześniej i wiedziałam, że są całkiem przyjemne, ale wszystkie brzmią tak samo. Większy problem miałam z fabułą Aidy – płytką i stereotypową historią miłosną, która miałaby szansę zadziałać tylko wtedy, kiedy między aktorami byłaby naprawdę niesamowita chemia. Ale tak niestety nie było. Mam ogromne zarzuty do aktorstwa, które miałam (nie)przyjemność oglądać. Moi Aida i Radames (Basia Gąsienica Giewont i Marcin Franc) zupełnie mnie nie przekonali o swojej głębokiej miłości. Uwielbiam Marcina Franca, ale uważam, że absolutnie nie pasuje on do roli Radamesa – w jego wykonaniu młody egipski generał przypominał rozkapryszonego chłopca i budził we mnie nieustającą irytację. Jego ojciec, Dżoser, był absolutnie groteskowym i kreskówkowym antagonistą – oglądając go, miałam wrażenie, że twórcy musicalu nie do końca wierzą w moją inteligencję. Nie będę nawet wspominać o tym, jak fatalne były w Aidzie sceny walki. Wyglądały tak niezręcznie, że aż przykro było na to patrzeć.

Co jest w Aidzie dobrego? Z całą pewnością jest to musical piękny wizualnie. Dekoracje i (w większości) kostiumy cieszą oko z typowym dla Romy przepychem, na choreografie (poza wspomnianymi scenami walki) też przyjemnie popatrzeć. Nie mam też zarzutów co do wykonania piosenek, choć uważam, że wokaliści brzmieliby znacznie lepiej w repertuarze nieco wyższej jakości. Tłumaczenie piosenek oceniłabym jako przeciętne - były momenty dobre, a były naprawdę fatalne (prawda, która "brzydzi"? Nie, dziękuję).

Wygląda więc na to, że prawdziwym mottem Aidy powinny być wyśpiewane przez jedną z postaci słowa "Strój to zawsze mój w rękawie as". To przedstawienie jest po prostu ładne. I tyle. Nie ma w nim absolutnie żadnej głębi, nic, co by mogło poruszyć czy skłonić do refleksji.

Fun fact: fragmentem Aidy, na którym bawiłam się zdecydowanie najlepiej, był moment, w którym usłyszałam w piosence frazę "Teraz i zawsze". Dlaczego? Ponieważ mój mózg automatycznie dokończył ją słowami "I na wieki wieków. Amen". Dziękuję moim współwidzom, że nie wyrzucili mnie z sali, kiedy dusiłam się ze śmiechu.

2. Obejrzałam Hamiltona i Dear Evan Hansen. 

Gdyby ktoś w 2016 roku powiedział mi, że zobaczę Hamiltona, to chyba umarłabym ze szczęścia. Ale kiedy leciałam do Londynu w roku 2020, mój zapał zdążył już trochę ostygnąć. Obawiałam się, że nie będę już w stanie doecnić tego musicalu na żywo; że już po prostu za bardzo mi się przejadł.

Myliłam się. Zobaczenie Hamiltona to bezkonkurencyjnie jedna z najlepszych chwil w moim życiu. Może i to zabrzmi to stereotypowo, ale co ja poradzę – to był naprawdę najlepszy musical, jaki  na razie widziałam na żywo i nie wiem, jak szybko cokolwiek zdoła go przebić. W tym przedstawieniu dosłownie wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Śpiew, aktorstwo, choreografia, kostiumy, scenografia - wszystko to stoi na poziomie, który był dla mnie wcześniej niemal niewyobrażalny. Nie byłam w stanie ani na sekundę oderwać wzroku od sceny. Dzięki temu, że miałam naprawdę doskonałe miejsce, mogłam dokładnie obserować nie tylko całą scenę, ale i każdego aktora z osobna. Nie jestem w stanie z niczym porównać tego zaangażowania i pasji, które widziałam na ich twarzach. Ci ludzie naprawdę dają z siebie absolutnie wszystko, tworząc w ten sposób spektakl, którego nie da się zapomnieć. Mam nadzieję, że będę mogła jeszcze kiedyś przeżyć coś tak wspaniałego.

Dear Evan Hansen nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Hamilton, ale bardzo się cieszę, że miałam okazję obejrzeć ten musical. Wydawało mi się, że aktorzy nie są jeszcze do końca zadomowieni w swoich rolach – chociażby sam odtwórca roli Evana momentami nie dociągał niektórych dźwięków. Mogło to mieć pewien związek z faktem, że było to już drugie przedstawienie tego dnia. Bardzo natomiast podobało mi się to, że aktorzy nie próbowali kopiować Broadwayowskiej obsady, ale podchodzili bardzo indywidualnie do swoich postaci. Nie było idealnie, ale było dobrze; wyszłam z teatru zadowolona. Mam ogromną nadzieję, że to nie była moja ostatnia wizyta na West Endzie...

3. Wróciłam do tłumaczenia piosenek.

Po prawie rocznej przerwie udało mi się przetłumaczyć kolejną piosenkę. Ale tym razem, wyjątkowo, nie była to solówka. Zabrałam się za przekład "We Dance", pierwszego numeru z Once On This Island, i muszę powiedzieć, że piosenka była  sporym wyzwaniem, ale jestem bardzo zadowolona z efektu. Mam nadzieję, że uda mi się kontynuować pracę nad tłumaczeniem. (Bardzo chętnie zrobię to na zlecenie, polecam się!). 

4. Napisałam pracę o tłumaczeniu do musicalu.

Nudne, ale musiałam się pochwalić. Praca dotyczy tłumaczenia "Think of Me" na niemiecki, szwedzki i polski. Pisząc ją, dowiedziałam się, że czasem wystarczy napisać jednego maila, żeby skontaktować się z polskim tłumaczem, Broadwayowską aktorką albo słynnym austriackim tekściarzem. Tylko Szwedzi są jacyś mało kontaktowi.

5. Przestałam śpiewać.

Mam nadzieję, że tylko do czasu. Częściowo podoba mi się ograniczenie kontaktu ze światem zewnętrznym, ale niestety oznacza to też, że musiałam zrezygnować z lekcji śpiewu. W domu śpiewać nie jestem w stanie, bo za bardzo paraliżuje mnie myśl, że ktoś z rodziny mnie słyszy (to chyba temat na osobny wpis). Dlatego od dwóch tygodni właściwie nie ćwiczę i niesamowicie mi tego brakuje. Bardzo tęsknię za śpiewaniem i mam nadzieję, że uda mi się jednak wymyślić jakiś sposób, żeby wrócić do ćwiczeń.

6. Zaczęłam się uczyć gry na pianinie.

Dostałam pianino na święta, ale od tego czasu używałam go głównie do nauki przed egzaminem z teorii muzyki. Teraz, kiedy siedzę w domu, staram się codziennie poświęcić chwilę na ćwiczenie. Myślę, że bez nauczyciela daleko nie zajdę, ale zawsze coś.

7. Wybrałam się do foniatry.

Od ponad miesiąca męczyła mnie chrypka i obolałe gardło, więc trochę się zaniepokoiłam. Wizyty u foniatry stanowczo nie polecam. Miałam nadzieję, że rurka wkładana przez nos go gardła jest tylko legendą i straszącym cieniem przeszłości, ale przeliczyłam się. Powstrzymanie się od przełykania, kiedy w gardło drapie przewód z latarką, naprawdę graniczy z cudem. Okazało się wprawdzie, że moje struny głosowe są czyste i zdrowe, ale problemem jest przerośnięty migdał. Usłyszałam, że nie warto go usuwać, chyba że poważnie myślę o śpiewaniu. Wtedy najlepiej zrobić to jak najszybciej, bo taka operacja całkowicie zmieni tor głosu. Inaczej mówiąc, może wyrzucić do śmietnika lata pracy, które poświęciłam na rozwijanie mojego głosu. Ta wizyta postawiła mnie w kropce, bo zmusza mnie do odpowiedzi na niewygodne pytanie – czy rzeczywiście poważnie myślę o śpiewaniu? Na szczęście (nieszczęście?) i tak mam teraz czas do namysłu, bo wykonywanie jakichkolwiek operacji jest w obecnych okolicznościach wykluczone. 

8. Obejrzałam musicalowy serial. 

Zaczęłam oglądać Crazy Ex-Girlfriend tylko dlatego, że gra tam Santino Fontana. Nie miałam pojęcia, że właśnie zapisuję się na cztery sezony genialnego musicalowego pastiszu, fantastycznie żonglującego przeróżnymi konwencjami teatru muzycznego. Obawiam się, że dla osób, które nie są zaangażowane w musicalową kulturę, ten serial jest nie do przełknięcia – trzeba przebrnąć przez dwa sezony pozornie stereotypowej, kiczowatej akcji, żeby dotrzeć do prawdziwej głębi tego serialu. Ale ten, kto zna i kocha teatr muzyczny, będzie się świetnie bawił, odnajdując w niemal każdym numerze nawiązania do przeróżnych musicalowych stylów i podziwiając genialną samoświadomość tej historii, która nieustannie parodiuje samą siebie. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, ale muszę powiedzieć, że bardzo zaangażowałam się w podróż i rozwój głównej bohaterki, która – choć jest prawdziwą królową fatalnych życiowych decyzji – skłoniła mnie do przemyślenia wielu spraw. 

Mam wrażenie, że Crazy Ex-Girlfriend to serial po prostu stworzony dla mnie. Gorąco polecam go wszystkim fanom musicalu. W najbliższych dniach na pewno napiszę o nim coś więcej. 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty