Bitwa na głosy, czyli gdyński "Hairspray" vs poznański "Pippin"


Dwa miasta. Dwa teatry. Dwie premiery.

Pojedynek, jakiego jeszcze nie było. 

Tylko tu. Tylko teraz. Tylko dla was. 

7 września 2019 miały miejsce dwie musicalowe premiery: Hairspray w Teatrze Muzycznym w Gdyni oraz Pippin w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Jednoczesność premiery tych dwóch spektakli, jak również fakt, że przedstawienia obejrzałam dzień po dniu, aż się prosi o to, żeby ich recenzja miała formę rywalizacji. (Nie wspominając o tym, że nie lubię i nie umiem pisać recenzji). Spróbuję więc porównać Hairspray z Pippinem w różnych aspektach i zdecydować, którą z tych premier uważam za bardziej udaną i godną polecenia.

Obie wrześniowe premiery oferują widzowi dłuższą lub krótszą podróż w czasie. Hairspray, oparty na filmie Johna Watersa pod tym samym tytułem, rozgrywa się na początku lat sześćdziesiątych. W amerykańskim mieście Baltimore mieszka szesnastoletnia Tracy, optymistka, romantyczka i aspirująca tancerka z nadwagą; której największym marzeniem jest wystąpienie w lokalnym programie tanecznym. Próbując się do niego dostać, Tracy musi stoczyć prawdziwą batalię z obowiązującymi w tym czasie normami społecznymi; zwalczając zarówno dyskryminację na tle własnego wyglądu, jak i postępujący problem segregacji rasowej. "Hairspray" to prosta, urocza historia, przypominająca o tym, żeby nie oceniać książki po okładce i nie tracić wiary w siebie; historia równie kiczowata i cukierkowa, jak estetyka lat sześćdziesiątych.

Na pierwszy rzut oka kiczowaty jest również Pippin, utrzymany od początku w jarmarcznej, cyrkowej estetyce. Historia księcia Pippina, młodzieńca na wszystkie możliwe sposoby próbującego znaleźć szczęście i spełnienie, przypomina nieco średniowieczny moralitet, ale za fasadą kryje się znacznie więcej, niż można by się spodziewać. Pippin bardzo ciekawie korzysta z konwencji teatru w teatrze; zacierając granicę między fikcją, rzeczywistością fikcyjną i rzeczywistością rzeczywistą do takiego stopnia, że widz właściwie sam już nie wie, w co ma wierzyć. A co z podstawowym pytaniem o to, gdzie należy szukać szczęścia? Cóż – trudno powiedzieć, czy wychodzimy z teatru mądrzejsi czy głupsi w tej kwestii.

Zarówno w Pippinie, jak i w Hairsprayu znajdziemy liczne elementy humorystyczne; w jednym i w drugim znajdą się też żarty lepsze i gorsze. Na wyróżnienie zasługują w moim odczuciu żarty w pewnym stopniu oparte o wiedzę historyczną, na przykład "komunistyczna stonka" (Hairspray) i "Wizygociwizygociwizygociwizygoci" (Pippin). Szczytem dowcipu była dla mnie natomiast występująca w Pippinie gęś, trafiająca w samo centrum mojego absurdalnego poczucia humoru. Nie chcę zdradzać więcej, ale – przyznaję z pewnym wstydem – zaśmiewałam się do łez. Boże, chroń drób.

Jeśli chodzi o muzykę, to Pippin miał u mnie przewagę już na długo przed zakupem biletów. Ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Stephena Schwartza – autora muzyki między innymi do drobnego, niezbyt dobrze znanego musicalu Wicked – należy zecydowanie do bardziej lubianych przeze mnie albumów. Prawie nie ma w nim utworów, które by mi się nie podobały. Muzykę w Hairspray uważam natomiast za przyjemną, ale nie zachwycającą; podobnie jak na przykład Mamma Mia! jest to dla mnie raczej guilty pleasure. W gdyńskim Hairsprayu nie zachwyciło mnie też, szczerze mówiąc, wykonanie muzyki. Głos występującej w głównej roli Amal Anani, choć ciepły i pełen życia, nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia; nie zachwyciła mnie też Sylwia Wąsik, występująca w roli Velmy von Tussle. Zdecydowanie na plus wybił się dla mnie Luis Eduardo Granado Principe (Glon), którego polska wymowa była momentami trudna do zrozumienia, ale jego głos był zdecydowanie moim ulubionym z całej obsady. Ogólnie rzecz biorąc, warstwa wokalna Pippina znacznie bardziej przypadła mi do gustu. Nie byłam co prawda na początku przekonana do Izabeli Pawletko (Mistrz Ceremonii); jej barwa głosu była co prawda bardzo ciekawa, ale wydawało mi się, że śpiewa nieczysto. To wrażenie ustąpiło jednak mniej więcej w połowie pierwszego aktu. Reszta obsady śpiewała, moim zdaniem, bez zarzutu; bardzo dobrze jako Katarzyna sprawdziła się Oksana Hamerska, świetną Fastradę wykreowała Agnieszka Wawrzyniak, a Jarosław Patycki jako Karol Wielki wykazał się w swoim wykonaniu "War Is a Science" nienaganną dykcją. Najbardziej muszę oczywiście pochwalić Wojciecha Daniela, którego fantastyczna technika i przyjemna barwa głosu stworzyły dokładnie takiego Pippina, jakiego sobie wyobrażałam. 

W wielu musicalach, które oglądam, wszystko rozbija się o tłumaczenia. Bywa, że wszystko bardzo mi się podoba, ale polskie teksty tak kłują w uszy, że nie jestem w stanie docenić całości przedstawienia. Jak było tym razem?  Na gdyńską premierę szłam – nauczona doświadczeniem Notre Dame de Paris – spodziewając się absolutnej tłumaczeniowej porażki, na szczęście poziom tekstów znacznie przekroczył moje oczekiwania. Bywały momenty lepsze i gorsze, ale w sumie poziom tłumaczeń Zofii Szachnowskiej-Olesiejuk oceniłabym jako przyzwoity. Jak z Pippinem poradził sobie Przemysław Kieliszewski? Powiedziałabym, że bardzo różnie. Niektóre piosenki przetłumaczone były naprawdę mistrzowsko; szczególnie spodobały mi się tłumaczenia "Corner of the Sky", "War Is a Science" i "No Time at All". Bardzo rozczarowujące było natomiast "Kind of Woman" ("skromny z szafy mól", "kobietą jak tlen", naprawdę?...) i "Extraordinary", które trochę zepsuły mi bardzo dobrą poza tym opinię o przekładzie tego spektaklu. 

Oprócz oprawy muzycznej, bardzo ważna w musicalu jest również warstwa wizualna; przede wszystkim choreografia, scenografia i kostiumy. Muszę powiedzieć, że sekwencje taneczne bardzo przypadły mi do gustu zarówno w Hairsprayu, jak i w Pippinie. Dopracowana choreografia wykonywana przez utalentowanych tancerzy stanowiła jeden z mocniejszych punktów obu spektakli. Zdecydowanym plusem były również kostiumy; w Hairsprayu barwna moda lat sześćdziesiątych, w Pippinie natomiast intrygujące cyrkowe stroje (choć Katarzyna z dosłownym gniazdem na głowie wprawiła mnie w pewną konsternację). Aspektem, który muszę w przypadku gdyńskiej premiery nieco skrytykować, była scenografia. Podobały mi się co prawda dekoracje w scenach z programu Corny'ego Collinsa i ze sklepu z płytami, w innych scenach dekoracje wydawały się jednak dosyć ubogie, a bardzo duża scena wyglądała na gołą; nawet w dużych, grupowych scenach tanecznych miałam niemal wrażenie, że na scenie jest po prostu za mało osób. Być może ze względu na rozmiar sali i sceny nie zauważyłam takeigo problemu w poznańskim przedstawieniu. Na każdym skrawku sceny działo się coś ciekawego, artyści buzowali energią, a scenografia była efektowna, ale nie rozpraszała uwagi. Dzięki niewielkim rozmiarom teatru udało się też w dużej mierze uniknąć problemów z nagłościeniem – nawet w scenach grupowych nie miałam zazwyczaj problemów ze zrozumieniem śpiewanego przez aktorów tekstu, co w polskich teatrach muzycznych niestety zdarza się nagminnie. 

Koniec końców, na obu wrześniowych premierach bawiłam się całkiem dobrze. Oba przedstawienia stały na stosunkowo wysokim poziomie i sądzę, że zasługują na polecenie. Ale z tej recenzji nietrudno chyba wywnioskować, że to bez wątipenia Pippin bardziej przypadł mi do gustu. Zaliczyłabym go wręcz do grona najbardziej udanych spektakli, które miałam okazję oglądać w Polsce. Była to moja pierwsza wizyta w poznańskim Teatrze Muzycznym, ale po obejrzeniu tego przedstawienia mam nadzieję, że nie ostatnia. 


Komentarze

  1. To był dla mnie zaszczyt. Super, że udało nam się pojechać i że podobały ci się przedstawienia. Oby nasze następne musicalowe wyjścia były coraz lepsze, a przynajmniej lepsze niż Notre Dame de Paris (co, patrząc na poziom Hairsprayu i Pippina, chyba nie jest takie trudne).

    Pozdrawiam cieplutko. Boże, chroń drób!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też było mi bardzo miło. Czas planować kolejne wyjazdy 😍

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty