Weg ins Glück, czyli warsztaty musicalowe i "Anastasia" w Stuttgarcie


Trudno jest występować w musicalu. Zwłaszcza w takim, który przygotowuje się w pięć dni. Szczególnie, jeżeli nie jest on w twoim ojczystym języku. Wyjątkowo, jeżeli ten język jest językiem ojczystym wszystkich uczestników poza tobą. 

Podsumowując, pierwszy tydzień września był trudny  ale ciekawy. Spędziłam go na warsztatach musicalowych firmy Stage School Hamburg; odbywajach się, jak sama nazwa wskazuje, w Stuttgarcie. Kurs trwał od wtorku do niedzieli, od dziesiątej do osiemnastej trzydzieści  z wyjątkiem ostatniego dnia, kiedy to o godzinie piętnastej zaprezentowaliśmy krewnym i znajomym królika quasi-autorski musical o niezwykle oryginalnym tytule Weg ins Glück. Wiele mam o tym tygodniu do powiedzenia, ale na początek powiem tyle: To był tydzień pełen wrażeń, których nie zapomnę do końca życia. 

Zaczęło się właściwie już jakieś dziesięć dni przed wyjazdem. Codziennie z niepokojem zaglądałam do skrzynki na listy, mając nadzieję, że znajdę w niej obiecany przy zapisach list z informacjami i pakietem nut. Ale termin warsztatów się zbliżał, a w skrzynce nadal nic. W końcu postanowiłam odezwać się do organizatorów kursu, a ci po moich dwóch wiadomościach przesłali mi wszystkie informacje mailem  niestety, bez nut, te miałam dostać już na miejscu. Ponieważ i tak nie umiem czytać nut, nie był to w sumie taki wielki problem. W każdym razie nie tak duży jak to, że dopiero dwa dni przed wyjazdem dowiedziałam się, że mam się nauczyć na przesłuchanie jednej z podanych przez instruktorów piosenek. Zero presji. (Z ostatniej chwili: po powrocie do domu okazało się, że list jednak przyszedł pocztą i przeleżał dwa tygodnie pod stolikiem do kawy. Nikt z rodziny się nie przyznaje. Śledztwo trwa). 

Moja podróż do Stuttgartu przebiegła wprost fantastycznie. Po długim szczypaniu się zdecydowałam się w końcu na samolot z przesiadką we Frankfurcie. Na przesiadkę miałam mieć 45 minut – niezbyt dużo czasu, ale powinno wystarczyć, o ile oczywiście samolot się nie spóźni. Ale nie powinien; w końcu to porządna, niemiecka linia, prawda? No więc nieprawda. Do Frankfurtu przylecieliśmy dokładnie 45 minut po czasie, a przy lądowaniu minęliśmy się z innym samolotem Lufthansy, który właśnie startował. Jestem skłonna się założyć, że to właśnie do tego miałam się przesiąść. Na szczęście oba bilety miałam zarezerwowane razem, więc jedyne, co mnie czekało, to dodatkowe półtorej godziny na lotnisku w oczekiwaniu na późniejszy samolot. Do Stuttgartu dotarłam więc niecałe dwie godziny później, niż planowałam, nic strasznego. Ale z lotniska trzeba jeszcze dotrzeć do miasta, co nie jest łatwe, kiedy Internet każe ci wsiąść w pociąg, a następnie wysiąść na stacji, przez którą ten pociąg najwyraźniej nie przejeżdża. Kiedy dotarłam do hotelu, recepcja była już od pół godziny zamknięta; na szczęście stojący w holu automat już przy trzeciej próbie rozpoznał moje nazwisko i wypluł właściwy kluczyk. Którym następnie usiłowałam otworzyć drzwi przez co najmniej pięć minut. I kiedy już prawie ległam pokonana na podłodze, nagle w zamku coś kliknęło i drzwi się otworzyły. Tę samą batalię toczyłam z drzwiami kilka razy każdego dnia; po tygodniu algorytm ich otwierania pozostaje dla mnie wciąż niezgłębioną zagadką. 

Pierwszego dnia warsztatów dotarłam, o dziwo, na miejsce bez większych komplikacji. Byłam nawet na liście uczestników, choć moje nazwisko sprawiło instruktorowi niemały problem. Kiedy już wszyscy uczestnicy  razem pięćdziesięcioro sześcioro, w tym aż siedmiu mężczyzn, szaleństwo – trafili na miejsce, zaczęliśmy pierwsze zajęcia taneczne. Pierwsze na kursie, a dla mnie pierwsze od ponad roku. Po godzinie lało się ze mnie strumieniami, a to nie była jeszcze nawet połowa. Bolały mnie absolutnie wszystkie mięśnie. Bolał mnie też mózg, zmęczony piętnastominutowym wykładem na temat rozciągania, z którego zrozumiałam wyrażenia "rozciągać", "mięśnie", "stawy" i "nieodwracalnie uszkodzić". Byłam święcie przekonana, że zaraz umrę. Ale jednak przeżyłam, i to na tyle długo, żeby wziąć udział w kolejnym punkcie programu, którym było ćwiczenie na improwizację.  

Nic tak nie poprawia humoru jak improwizowanie w języku, w którym nie umiesz jeszcze płynnie mówić, nieprawdaż? Kiedy już dałam radę wydukać kilka imrowizowanych zdań, odśpiewanie uroczej niemieckiej wersji "Wouldn't it be loverly?" wydawało mi się już bułką z masłem. To był zresztą oryginalny wybór, dziewięćdziesiąt procent innych uczestniczek zdecydowało się na "There's a fine, fine line" z Avenue Q albo "Wie du" z Elisabeth. Obie piosenki są zresztą bardzo przyjemne, ale po usłyszeniu ich po dwadzieścia razy jednego dnia miałam ich już serdecznie dosyć. W ogóle wszystkiego już miałam dosyć, bo było potwornie gorąco, a ja nie jadłam nic od ośmiu godzin. Co ja poradzę na to, że po drodze nie było żadnego sklepu? Po wokalnym przesłuchaniu mieliśmy na szczęście przerwę na obiad, ale imponujące czterdzieści pięć minut wystarczyło mi tylko na pospieszną wizytę w pobliskim McDonaldzie. Wieczorem wróciłam do hotelu z ulgą, obolałymi mięśniami i niedojedzoną sałatką z kurczakiem. 

Prawdziwe znaczenie bólu poznałam dopiero następnego ranka, kiedy na pierwszych zajęciach usłyszałam polecenie Knie beugen. Tego dnia zabraliśmy się już faktycznie za przygotowanie musicalu. Tytuł Weg ins Glück był już wcześniej znany, ale dopiero w środę dowiedzieliśmy się, o co będzie chodziło. Musical był oparty na istniejących już musicalowych piosenkach, niektórych po angielsku, niektórych po niemiecku, z tak zmienionym tekstem, żeby pasował on do konceptu przedstawienia. A koncept był... dziwny, żeby nie powiedzieć głupi. Myślą przewodnią była chyba przewaga słuchu nad wzrokiem (tak, to było równie dziwne jak się wydaje), a rzecz działa się w nowo otwartym kurorcie, sterujacym życiem urlopowiczów przy pomocy urządzeń elektronicznych i mediów społecznościowych. Mieliśmy więc trzy grupy postaci: Probanden, czyli testowi urlopowicze, Tecis, czyli personel techniczny, i Heiler, czyli personel medyczny. Ja znalazłam się w tej ostatniej grupie, z imponującą liczbą dwóch własnych kwestii, których wypowiedzenie było dla mnie bardzo stresujące. Kto by pomyślał, że przy zdaniu Die Ergebnisse sind noch nicht überzeugend unter dem Strich może tak bardzo plątać się język? Mimo to dobrze bawiłam się podczas scen aktorskich; nawet jeśli pomysł i dialogi były po prostu głupie. Bardzo podobały mi się za to obie choreografie, które przygotowywała moja grupa; w szczególności numer "This joint is jumpin'", w którym mieliśmy jednocześnie tańczyć i śpiewać. Stosunkowo najmniej odpowiadały mi, o dziwo, zajęcia wokalne. Prowadząca była co prawda kochana, ale miała dziwne (dla mnie kompletnie nieskuteczne) metody uczenia nas tekstów piosenek. Drażniły mnie też same teksty, tak dziwacznie pozmieniane, że na przykład w "What's Inside" zamaist Sugar, butter, fluor śpiewaliśmy Hören oder schauen. Nawet nie chcę myśleć o tym, jak głupie to było dla innych, dla których niemiecki jest przecież językiem ojczystym. 

Kolejne dni upłynęły nam na bardzo intensywnych przygotowaniach, a ja odrobiłam kilka ważnych życiowych lekcji. W czwartek dowiedziałam się, że tańcząc w skarpetkach można zrobić sobie wielkie odciski. Od czwartku więc tanczyłam w jazzówkach, chociaż za nimi nie przepadam. Piątek nauczył mnie, że żywienie się surowymi owocami i orzechami wcale nie jest zdrowe, a za to powoduje ból brzucha. Zróżnicowanie diety przy ograniczonym budżecie i czasie nie było łatwe, ale jakoś dałam radę. W sobotę przekonałam się, że naprawdę nie warto wydzierać się na próbach wokalnych, zwłaszcza jeśli śpiewa się szalenie wysokie dźwięki, nie jest się zbyt dobrze rozśpiewanym, a temperatura właśnie spadła z trzydziestu stopni do piętnastu. Z pomocą przyszedł mi szalik, paskudne ziołowe herbatki i tona Cholinexu. Podczas tych kilku dni nasłuchałam się też mówionego niemieckiego, w tym fantastycznie hybrydowych wyrazów typu gebrainwasched. Autentyk. 

Do tej pory warsztaty były emocjonujące, ale w niedzielę emocje sięgnęły zenitu. O dziesiątej spotkaliśmy się na scenie, z mało imponującą widownią w postaci ustawionych w rządkach krzeseł, i po stanowczo za krótkiej rozgrzewce zaczęliśmy osławiony "tech rehearsal". Wszyscy, którzy mówią, że próba techniczna to najgorsza część wystawiania musicalu, mają zdecydowaną rację. Nikt nie wie, co ma robić, wszyscy są nagle potwornie spięci, a najgorsze jest to, że jest po prostu śmiertelnie nudno. Nasza próba techniczna trwała całe wieki, i koniec końców nie wystarczyło już czasu na próbę generalną. O piętnastej wkraczaliśmy więc na scenę właściwie na żywca. 

Jak na przedstawienie przygotowane w niecały tydzień, myślę, że wyszło nam naprawdę nieźle. Tekst nie przestał co prawda być głupi, ale nie było chyba rażących pomyłek, były za to tony energii i zaangażowania. Krewni i znajomi królika nagrodzili nas oklaskami, udając, że im się bardzo podobało, uczestnicy i instruktorzy pogratulowali sobie nawzajem, ze łzami w oczach powiedzieliśmy sobie Auf Wiedersehen i o godzinie siedemnastej rozeszliśmy się w swoje strony. A ja dopiero wtedy zaczęłam się naprawdę ekstytować, bo już za półtorej godziny miał nadejść najbardziej wyczekiwany przeze mnie punkt tego wyjazdu: Anastasia

Muszę przyznać, że Anastasia była jednym z głównych powodów, dla których tak bardzo chciałam pojechać do Stuttgartu. Zobaczyć jeden z moich ulubionych musicali na żywo? Marzenie. Byłam tak niesamowicie podekscytowana, że nawet nie przyszło mi do głowy, że coś mogłoby pójść nie tak. Wklepałam nazwę "Stage Palladium Theatre" w Google Maps, podjechałam zjeść coś szybkiego w okolicy i o osiemnastej wyruszyłam na poszukiwanie teatru, który miał być oddalony o dziesięć minut. Wydawało mi się, że mam jeszcze dużo czasu, ale z każdym krokiem coraz bardziej się niepokoiłam, bo okolica stawała się coraz mniej teatralna. Piętnaście po szóstej stałam w małej podmiejskiej uliczce i patrzyłam to na czerwony punkt na mapce w telefonie, podpisany jako teatr, to na mały jednorodzinny domek, który z całą pewnością teatrem nie był. Wokoło ani żywego ducha, nikogo, kogo mogłabym poprosić o pomoc. Wtedy przyszło mi do głowy coś, co powinnam była zrobić od razu. Zamiast nazwy teatu wpisałam w wyszukiwarkę adres wypisany na bilecie. Wyszukiwarka wypluła przerażający rezultat  prawie pół godziny piechotą. W ciągu tej jednej sekundy postanowiłam zostać wyczynową sprinterką i rzuciłam się biegiem w stronę głównej drogi. Dotarłam do niej o osiemnastej dwadzieścia jeden, do pokonania zostało mi dwadzieścia minut drogi, a w dodatku zaczęło padać. Byłam już absolutnie przekonana, że nie zdążę. Ale okazało się, że mam w sobie więcej determinacji, niż sądziłam. Perspektywa opuszczenia przedstawienia była tak okropna, że posunęłam się do czegoś, co w sumie zawsze chciałam zrobić, ale zawsze się bałam  zaczęłam machać jak wariatka w stronę przejeżdżającego samochodu. Siedząca za kółkiem dziewczyna, niewiele chyba starsza ode mnie, unikała kontaktu wzrokowego, ale musiała się zatrzymać na światłach tuż obok mnie, więc nie miała gdzie uciec. A ja musiałam zdążyć na to przedstawienie. Podeszłam do niej i stałam przy drzwiach tak długo, aż wreszcie opuściła szybę. Natychmiast zaczęłam błagać o podwózkę  po angielsku, bo mój niemiecki w stresowej sytuacji zupełnie się wyłączył. Nie wyglądała na przekonaną, ale nie powiedziała stanowczo "nie", więc bezczelnie wpakowałam jej się do samochodu. Powiedziałam jej, że wytłumaczę jej, jak jechać, choć oczywiście sama nie miałam pojęcia. Na szczęście kiedy pokazałam jej adres, okazało się, że wie, gdzie to jest, i że samochodem to tylko parę minut. W tym czasie zdołałam wytlumaczyć co się stało, przyznać się, że mówię po niemiecku i trzysta razy przeprosić, że tak bezczelnie na nią napadłam. Zanim przeprosiłam trzysta pierwszy raz, byłyśmy na miejscu. Była osiemnasta dwadzieścia siedem. Podziękowałam i rzuciłam się biegiem do teatru. Stojąca w drzwiach pani uśmiechnęła się miło i powiedziała: 
 Herzlich wilkommen bei Aladdin!
Zamurowalo mnie.
 Aladdin? – wykrztusilam, pokazując jej mój bilet, na co pani uprzejmie i cierpliwie wytłumaczyła mi, że tak, że tutaj to Aladdin, a Anastasia grana jest w teatrze po drugiej stronie ulicy. 

Kto biega szybciej: gepard, Usain Bolt czy ja, kiedy mam przedstawienie za półtorej minuty? Nie jestem pewna; dość, że wbiegłam do teatru dokładnie w chwili kiedy drzwi do sali były zamykane. Obsługa zmierzyła mnie niezadowolonym spojrzeniem, ale zostałam wpuszczona do środka. Zestresowana, zlana potem, przemoknięta – ale szczęśliwsza niż kiedykolwiek. 

Było warto. Oczywiście znałam już wcześniej Anastasię, więc nic mnie specjalnie nie zaskoczyło, ale przedstawienie tak piękne wizualnie i muzycznie największe wrażenie robi na żywo. Scenografia była co prawda w większości multimedialna, za czym z reguły nie przepadam, ale tutaj przygotowana była w taki sposób, że poza nielicznymi scenami nie wyglądała kiczowato. Momentami wyświetlane tło tak dobrze stapiało się z materialnymi elementami scenografii, że nie byłam pewna, gdzie kończy się rekwizyt, a zaczyna projekcja. Ale to mogła też być kwestia mojego kiepskiego wzroku. Przez cały pierwszy akt mrużyłam oczy, próbując dociec, czy świetna Anya to Judith Caspari, czy jednak nie. Na twierdzący werdykt pozwolił mi dopiero program zdobyty w trakcie przerwy. Nie potrzebowałam za to programu żeby stwierdzić, że Dmitry to niestety nie Milan van Waardenburg, na którego czekałam. Ten aktor niby śpiewał poprawnie, niby wszystko było w porządku, ale jakoś brakowało mu charyzmy. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie natomiast Gleb i fantastyczna chemia w jego scenach z Anyą. Chciałabym się wypowiedzieć w kwestii tłumaczeń, ale tym razem zdecydowanie nie mam do tego kompetencji. Piosenki brzmiały dobrze, kupiłam nawet płytę, ale nie jestem w stanie powiedzieć, na ile teksty były poprawne i naturalne. Na szczęście moja niedoskonała znajomość niemieckiego nie przeszkodziła mi w ogladaniu tego pięknego musicalu z niekłamanym zachwytem. 


Tak się bawiłam na warsztatach w Stuttgarcie. A morał z tej przydługiej historii jest taki, że drogę do szczęścia czasem trzeba przejechać autostopem. 

Komentarze

  1. Jezu Dorota, ja jestem pod wrażeniem. Ogromnym. Zacznijmy od tego, że podziwiam Cię, że pojechałaś tam sama. To niby oczywiste, że musiałaś wybrać się tam w pojedynkę, ale taka samodzielna podróż to, przynajmniej dla mnie, duuuża dawka kortyzolu. I, jak rozumiem, zajęcia były prowadzone po niemiecku. Podziwiam też pomysł autostopu. Bardzo się cieszę, że pojechałaś na te warsztaty i spełniłaś marzenie!! :) Jestem dumna. Poważnie. Nadajesz się do musicali. Twoja rodzina to niezłe tajniaki, skoro nie pisnęli słówkiem o liście :D Poza tym, gratuluję ukończenia Sierpniowego Challenge'u Musicalowego!!!
    Pozdrawiam cieplutko

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten wpis ukazuje oblicze Doroty, którego jeszcze nie znałam. Szacuneczek. Cieszę się, że wyjazd się udał, warsztaty chyba ostatecznie też. Szkoda, że nie zdradziłaś się wcześniej ze swoim zamiłowaniem do autostopu ;-)
    Puss och kram

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jak to, moja droga, chciałam przecież łapać autostop na lotnisko w Luleå ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty